Warszawka i Krakówek - czyli czy prezydent Andrzej Duda obraził dwie stolice Polski?
"warszawka" i "krakówek" - dwa
zdrobnienia, które od lat już wielu symbolizują w uzusie językowym elity i
wpływowych ludzi (według chociażby Wikipedii), z tych dwóch jakże zasłużonych dla
Polski i jej historii miast (choć tak naprawdę ograniczenie tych dwóch etykiet
do nich samych jest nieprecyzyjne - o czym także poniżej). Jednakże określenia te o wiele
bardziej reprezentują i odwzorowują szeroko pojętą opinię na temat zachowań i
postaw mieszkańców tychże dwóch ośrodków miejskich. Same w sobie są to określenia
dość mętne i ogólne; etykiety, pod które podciągnąć można na dobrą sprawę
wiele, a przede wszystkim wiele tego, czego w wielkomieszczaństwie ogólnie rzec
biorąc się nie lubi. Ale i nie tylko. Mogą one po prostu odnosić się do danych
typów zachowań i postaw, niekoniecznie tych nielubianych. Koniecznie jednak
przejawianych przez ludzi z miasta. Z Warszawki i Krakówka. Kto w tych miastach
mieszka, ma znajomych, rodzinę, studiował w nich, pracował lub tam balował, ten
wie o co chodzi. Warszawka i Krakówek to po prostu pewien zespół cech, zachowań
czy powiedzonek - z tymi miejscami mający często niewiele wspólnego. Bardziej
to lokalna megalomania niż uwielbienie czegoś konkretnego, co lokalne. Jeżeli
faktycznie można coś w naszych czasach określić mianem "stanu umysłu"
to jest to właśnie to. Tak po prostu. Takie swoiste taplanie się w całej
zajebistości Warszawy, czy ogólna afirmacja zacności Krakowa.
Ładnie i celnie określił to w jednym ze swoich tekstów Dawid
Podsiadło:
"[...] wielkomiejski, piękny świat,
na każdym kroku sypie kreski,
uściski i klepnięcia w bark,
płynące ze wzruszenia łezki."
Warszawka i Krakówek to takie pojęcia, które czasem mówią
więcej o ich autorach aniżeli o samych swoich adresatach.
Określeń tych kilkukrotnie na swoich wiecach użył ubiegający
się o reelekcję prezydent Andrzej Duda, z czego rozpętał się całkiem spory,
internetowy ferment. Głównym zarzutem było to, że prezydent tymi określeniami
coś lub kogoś obraził. Czy zatem obraził? Kogo lub co?
Uważam, że prezydent AD mówi wiele rzeczy, których mu
mówić nie wypada, ale to już kwestia subiektywnej oceny. Czy stosowaniem
rejestru ludzi młodych lepiej adresuje do nich swój przekaz? Nie on pierwszy i
ostatni z polityków i kwestia to względna, lecz wskaźniki jego poparcia wśród
młodszych grup wiekowych każą sądzić, że raczej wcale tak nie jest.
Czy zatem prezydent uraził tym kogoś, o co rozpętał się ten
cały zgiełk? Niekoniecznie. Słowa te niby znaczą coś konkretnego, lecz
jednocześnie i tak naprawdę nic specjalnego. Są to swoiste pojęcia-pojemniki:
dużo można do nich wrzucić, a skoro można dużo to i łatwo rozszerzyć ten zakres
o, kontrolowaną lub nie, zamierzoną lub nie,
pejoratywność. W angielskim jest takie określenie "facility",
które może oznaczać dokładnie tyle ile kontekstów semantycznych i
pragmatycznych dla tego określenia znajdziemy. I tak właśnie jest z warszawką i
krakówkiem.
Czy zatem kogoś lub coś (jakieś wartości, jak sugerowała na
przykład Hanna Gronkiewicz-Waltz) prezydent uraził? Uważam, że nie. Kogo
prezydent nie lubi (lub kogo nie lubi wyłącznie na potrzeby kampanii lub danego
wiecu) wiemy doskonale. I nieważne jakich słów użyje, zawsze chodzi mniej więcej
o to samo i o tych samych adresatów. Powiedział bo być może chciał być postrzegany
albo jako ktoś "wyluzowany", albo zwyczajnie po to by pstryknąć w nos Rafała Trzaskowskiego. I
to też chyba nie udało się za bardzo - bo i faktycznie nic wielkiego uporczywym
używaniem tych dwóch określeń się nie stało.
Coś jednak stało się rzecz jasna w mediach. Ale stało się
tylko na chwilę - po to by kolejnym błahym tematem (tak jak, moim zdaniem,
tematem znajomości języków obcych przez kandydatów na urząd prezydenta) zapchać
na moment debatę publiczną i odpocząć tą dyskusja od tematów o większym
ciężarze gatunkowym - jak na przykład
możliwe ułaskawienie pedofila przez prezydenta.
Warszawkę i Krakówek znamy zatem dobrze wzyscy. I to znamy
od dawna.
Określonka te tworzą bardziej pejoratywne konteksty niż pejoratywne są same - mogąc dalej pozostawać niewinnymi zdrobnieniami, lub po prostu
oznaczać coś, co wcale nie musi (choć może) kłuć w oczy i razić. Bo czy prawdą
musi być, że jeśli ktoś chełpi się życiem w Warszawce jest gorszy niż ktoś, kto
chełpi się życiem na przykład w Białowieży?
Już o wiele bardziej angażująca i złożona jest wspomniana
wyżej medialna burza związana z ułaskawieniem. Ale to już pewnie temat na inny
wpis.
Komentarze
Prześlij komentarz